Jest jedna rzecz w przydomowej krzątaninie, którą lubię najbardziej. Koszenie trawnika. Od czasu, kiedy wspólnymi siłami, razem z bratem i tatą założyliśmy go przy naszym domu, koszenie trawy jest jedną z czynności, która szczególnie mnie relaksuje. Trawnik jest niezbyt duży, a kosiarka – zresztą prezent od rodziców – spalinowa i nie wymaga całego tego baletu, który jest częścią pracy przy użyciu urządzenia o napędzie elektrycznym. Lubię to, więc zazwyczaj mamy przystrzyżony trawnik.
Nie będę teraz wyłuszczał swojej teorii na temat pracy w ogrodzie, chociaż bardzo mnie korci., Powiem tylko, że nie jestem zwolennikiem ogrodów „w stylu francuskim”, z płaskimi jak stół powierzchniami, starannie i w kształty geometryczne wyznaczonymi strefami roślinności, pedantycznie wyeliminowanymi wszelkimi niepożądanymi gośćmi w postaci kępki mchu czy kilku listków koniczyny.
Sympatia do nieco „angielskiego” stylu budowania przydomowej zieleni, usprawiedliwia mnie przed samym sobą w kwestii lekko niewypielonych przestrzeni między iglakami i kilku innych kwestii. Przyznam, że łatwo usprawiedliwiam delikatne zaniedbania brakami czasu. To prawdziwy argument i w pełni uzasadniony, ale w szczególności, kiedy trawnik jest skoszony. Jego estetyczny wygląd zwycięża wszelkie niedoskonałości łypiącej tu i ówdzie komosy. I daje rzetelne usprawiedliwienie. Tym razem, niestety skoszony nie jest. A czasu brak wprost rozpaczliwy.
W tej sytuacji mógłbym poprosić o pomoc tatę, sam taką zresztą deklarował. Zrobiłem jednak, co innego – sprawdziłem wilgotność trawy. Jak wiadomo mokrej trawy się nie kosi. I trawa była mokra, o ósmej rano. Jutrzejszego popołudnia nadejdzie czas relaksu. Chyba, że będzie padało.