Wiele lat już minęło od tamtej jesieni. Jesieni, która jak zwykle zdecydowanie za szybko przepędziła we wspomnienia rumiane lato. Zupełnie wyjątkowo, lato nie skończyło jednak wakacyjnej laby. Nadeszła jesień, a czasu nie organizowały żadne zewnętrzne obowiązki. Po kilkunastu latach różnych planów tworzonych przez kolejne szczeble edukacji, plan zajęć nagle okazał się przeżytkiem. Kolejne tygodnie spędzałem na sprzątaniu, robieniu obiadów dla rodziny i bezskutecznym poszukiwaniu pracy. Trwało to pewnie ze cztery miesiące, a już czułem się zniewolony. Już zaczynałem rozumieć, że świat wcale nie kryje w zanadrzu czerwonego dywanu, po którym będę maszerował w tryumfalnym podboju rzeczywistości.
Jakiś czas temu, przed Gwiazdką, poproszono mnie żebym opowiedział w iluś tam znakach o jakim szczególnym Bożym Narodzeniu. Było takie. A historia ukazała się w Dzienniku Bałtyckim.
Istniał czas, kiedy Polska była poza Unią Europejską, do Dublina jechało się autobusem 48 godzin, a bezrobocie na Pomorzu wynosiło niemal 20%. Wcale nie tak dawno temu. Jakieś 15 lat temu, skończywszy Uniwersytet Gdański postanowiłem poszukać szczęścia na emigracji – przy irlandzkim zmywaku. Co ma to wspólnego ze wspomnieniem szczególnej wigilii ? Wbrew pozorom – ma. Czasy były inne i kiedy po tygodniu irlandzkiej przygody chciałem wrócić do Polski z podkulonym ogonem po prostu nie miałem za co i w sensie zawodowym – do czego. Tęskniłem za rodziną i przyszłą żoną. Jako obywatel spoza Unii ze wszystkimi formalnościami miałem ogromne kłopoty: konto w banku – kilka tygodni; ubezpieczenie społeczne – doba czekania przed stosownym urzędem, ramię w ramię z imigrantami z Azji i Afryki; umowa najmu mieszkania – czekamy na ubezpieczenie społeczne i konto w banku. Ogólnie dramat.