Nie wiem, czy współcześni tęsknią czasami za czasami, kiedy nie było Googla. Bo ja tak. Nawet bardzo, zazwyczaj. Dlaczego? Powody można by mnożyć. Wynajdywać społeczne, kulturalne, towarzyskie, ale tym razem nazwijmy je legendotwórczymi. Taka jest właśnie przyczyna mojej tęsknoty do czasów, kiedy informację było czasami zdobyć trudniej niż ją stworzyć. Nie wiedziałem za dużo, to sobie dopowiadałem, a potem o tym opowiadałem. Tworzyłem legendę, której prawdziwości wcale nie miałem zamiaru weryfikować, bo w legendzie można się schować i znaleźć schronienie, a opowieści nic tak nie szkodzi jak szara rzeczywistość.
W każdym domu jest z pewnością jakiś szlagier świąteczny, który towarzyszy wszystkim budującym harmonię rodzinną działaniom przedwigilijnym. Zapuszczamy muzyczkę ulubioną i zabieramy się do mycia okien. Robimy nieco głośniej i odkurzamy. Przełączamy się na słuchawki, szorując łazienkę. A potem jeszcze oldschoolowe trzepanko dywanów, kilkanaście godzin gotowania, żeby radośnie zakończyć przygotowania obsadzaniem choinki, pośpieszną wizytą w Mrówce po nowe lampki i rytualną sprzeczką o urodę którejś z ozdób choinkowych. Prawda? Choćby częściowo? U nas w domu akcja miała miejsce - niemal od zawsze, przy dźwiękach wielkiego szlagieru zespołu The Pogues zaśpiewanego przez Shanea MacGowana w duecie z nieżyjącą już Kirsty MacCall. I tęsknię do czasów, kiedy znałem tylko muzykę i strzępki historyjek o folkowym wokaliście-rozrabiace.
Ale o piosence. Przed Googlem nie mogłem ot tak – sprawdzić co to za duet. Tym bardziej, że piosenkę piłowaliśmy z pirackiej kasety, która tylko umownie odpowiadała treści albumu „If I Should Fall From Grace With God”. Bardzo umownie i nikt nie zgłaszał pretensji, nie było rozpatrywania reklamacji. Nikt nie miał możliwości sprawdzenia jak rzeczy mieć się powinny. Dlatego jako osoba, która ma tendencje do przypisywania innym, a w szczególności artystom ulubionym, cnót romantycznych, słuchając tej pięknej pieśni obmyślałem historie, które tworzyły moją autorską legendę zespołu, wokalistki i wokalisty, inspiracji, bohaterów utworu oraz ich dalszych losów.
Co roku dodając jakiś passus. Nie wiedziałem, czy Kirsty jest prawdziwą miłością Shanea, czy tylko na potrzeby stworzenia nieśmiertelnego dzieła sztuki, ale nie miałem wątpliwości, że łączyło ich kiedyś wielkie uczucie. Uczucie – czytaj miłość, prawdopodobnie, tak sobie myślałem, zrujnowane przez obopólną nadwrażliwość i ciężkie uzależnienie Shane od środków różnego rodzaju, którego emanacją – uzależnienia, było niezbyt kompletne uzębienie chłopaka. Po heroinie wypadają zęby, heroina i wódka zrujnowały mu szczękę. Myślałem sobie – słuchając „Fairytale…”, że pewnie to w dużej mierze ich historia, ta wigilijna noc w izbie wytrzeźwień, absolutne postawienie na jedną kartę całego życia, oparcia go o uczucie do osoby, która ma, tak – owszem, wady dla zwykłych śmiertelników wykluczające, ale dla ludzi sztuki, artystów, dusze uwięzione w objęciu wielkich uczuć będące jedynie zachętą do zaryzykowania wszystkiego. Oj rozwodzenie się nad duszą romantyczna i legendą tej pieśni nadają się bardziej na podcast niż felieton. Wymagają dźwięku, rytmu, tempa wzrastającego, oddechu przyśpieszonego. Jak każde wielkie uczucie, które wymaga wypowiedzenia. I ten teledysk tylko mnie w tym utwierdzał. Taki nowojorski, a przecież nigdy tam nie byłem. Przydymiony i raczej zimny. Tamte fryzury z trwałą ondulacją Kirsty, kolczykiem i okularami Shanea. Tamten nonszalancki sposób grania bandu. Ten prosty, jasny scenariusz, w którym zakończenie nie jest wcale pewne, ale raczej kojarzy się z ostatnim tańcem na pokładzie Titanica niż frazą – a potem żyli długo i szczęśliwie. Jezu, jaki to jest kawałek, zdecydowanie najlepszy świąteczny kawałek w historii. Co roku pewnie będę o tym pisał w grudniu.
Poza tym, każdy ma prawo go zaśpiewać, bo ten wielki duet się nie spina i nie szpanuje, jakby zachęcając do tego, żeby się przyłączyć. Co zresztą namiętnie i z gwałtem na angielskim z lubością robiłem, robię i będę robić. I nawet zostało to utrwalone, nie na wieki, ale na pamiętkę i w dobrej intencji.
Gdyby ktoś miał ochotę usłyszeć jak to brzmi w wykonaniu kociewskim. Gdyby ktoś chciał usłyszeć, jak śpiewa to amator w duecie z zawodowcem. Jak śpiewa to młoda, śliczna dziewczyna z ogromnym słuchem i głosem ze starszym, raczej w wieku jej ojca, ale punkowo nastawionym do muzyki działaczem samorządowym – jest to do zrobienia. Jakiś rok temu z okładem zadzwoniła do mnie szefowa „Można Inaczej” Dorota Dorau, która przygotowywała płytę ze świątecznymi piosenkami, które mieli zaśpiewać nie tylko muzycy. Padło i na mnie. I bardzo chętnie się zgodziłem.
Potrzebowałem jakiejś iskierki o natężeniu dodatnim i pomysł spadł mi z nieba. Zeszłoroczny grudzień był bowiem najgorszym grudniem w całym moim życiu, bez najmniejszych wątpliwości. Nie zastanawiałem się wcale, a wcale nad odpowiedzią. Poprosiłem tylko o możliwość wybrania piosenki i taką otrzymałem.
Jak pisałem wyżej, bez cienia wątpliwości wybrałem najlepszą zdecydowanie piosenkę na takie okazje. Przez lata stworzyłem sobie jej obraz jako uniwersalnego dzieła o nieskończonej miłości, która wszystko zwycięża. Miałem komu zaśpiewać taki kawałek. Musiałem jeszcze z kimś, a bardzo chciałem z kimś, kto robi to w sposób, który podziwiam. Szybko zaproponowałem nagranie partnerce, która po przesłuchania piosenki powiedziała, że ok, że może być, że całkiem dobra piosenka. Nie spotkaliśmy się z moją partnerką w studiu Ogniska Pracy Pozaszkolnej, gdzie moje nadmierne niedostatki wokalne łagodził swoim kunsztem Piotr Chrapkowski. Nagranie Justyny Czarnoty puścił mi miłosiernie już po moim nagraniu, które skomplementował za zaangażowanie. Znamy się nie od dziś i i bardzo szanuję Piotra za takt, wyrozumiałość i tolerancję. Swojego nagrania, aż do momentu premiery wolałem nie słuchać. Wydawnictwo powstało, choć jego promocja, z racji pandemii była raczej skromna, a może szkoda. I mam fajną pamiątkę, a wszystko o czym opowiada ta piosenka, nie tylko w święta się sprawdza.
Więc życzę Państwu, żebyście nie tylko w święta, ale przez cały rok, nie bali się budować swoich marzeń na tych, których kochacie.
PS. Może uda mi się wrzucić przed Gwiazdką tę muzyczkę do mediów społecznościowych.