Miłość jest uczuciem niezwykłym. Bez dwóch zdań najważniejszym. Najbardziej skomplikowanym i najprostszym jednocześnie. Wszechogarniającym i często bezwzględnie wykluczającym. Pięknym i okrutnym.Miłość infekuje nasze serca, kiedy przechodzimy obok abstrakcyjnych plam rozrzuconych na płótnie przez jakiegoś Klee czy Pollocka i nic już nie jest potem tak samo.
Często, jak okiem, dostaje się do serca uchem i wtedy wydajemy ostatni grosz, żeby posłuchać jakiegoś Smashing Pumpkins czy T.Love. Nawet jeśli koncert wymaga wycieczki na drugi koniec kraju albo jeszcze dalej.
Długo można wymieniać i tak nie dotrzemy do końca. Można kochać zapachy, smaki, literaturę. Można Ojczyznę i ukochany klub piłkarski. W tym drugim przypadku potrafi przywieźć nas do suszarni bloku na Osiedlu Mikołaja Kopernika w Starogardzie, gdzie kolega – „od ręki” i w ramach artystycznego debiutu, wydziara nam ułożone w krzyż BKS/WKS. Układ niezwykle przemyślany i uniwersalny – litera K jest wspólna, B wskazuje północ, W zachód, a litery S – południe i wschód. Kolor niebieski.Większość kocha małe kotki i pieski, wielu – przystojne blondynki, brunetki zresztą też. Niewielu nie kocha Leo czy Brada. Kochamy wolność, sobotnie poranki i wiosnę. Niektórzy kochają starszego pana charakteryzującego się nieśmiesznymi żarcikami i zagubieniem w dziewiętnastowiecznej rzeczywistości wielkich narracji. Taka jest miłość – kompletnie niezrozumiała, okrutna, piękna.
Mamy imprezę piłkarską, która ogniskuje uczucie milionów. Trenera, który zna duszę polską, bo zaszpachlowałby auto przed sprzedażą, a potem zapomniał o tym powiedzieć kupującemu, jak zapomniał o 711 połączeniach do przestępcy. Mamy ekipę, która zaskoczyła mnie efektywnością i jestem z niej dumny. Mamy wreszcie jakiś wysyp specjalistów od zabijania widowiska statystykami, którzy mianują siebie komentatorami i ekspertami. Szczerze, przykro się tego słucha w większości wypadków. Ale taka jest właśnie miłość do sportu. Bywa bełkotliwa.
Ludzie, którzy kochają sport – w dużym uproszczeniu - dzielą się na dwie grupy. Nierozłączne, nieostre i autorsko wyodrębnione przez mojego wujka. Wiele lat temu powiedział mi: – Jedni są kibicami, a inni są sportowcami. Tak się składa, że się z nim zgadzam.
Kiedy grywałem regularnie w najważniejszym z klubów mojego życia – Wierzycy Starogard Gd., zawodnikiem, który wzbudzał we mnie szczególny podziw był kapitan rocznika 1975 Arkadiusz Zając. Obserwowałem go na długo nim miałem frajdę dzielić z nim szatnię i miejsce na boisku. Nie wiem, czy Arek czyta te słowa, ale nie będę się szczypał – Arek grał sterylnie, jak wzorowy uczeń. Wprowadzał spokój, opanowanie, nie panikował, nie wprowadzał do gry niepotrzebnej ilości wykrzykników, nie obudowywał swoich boiskowych wyborów niepotrzebnymi ozdobnikami. Był pracowity, oszczędny, precyzyjny i zawsze stanowił wzór. Kierował grą, był też bardzo dobrym kolegą i prawdziwym kapitanem. Oczywiście nie oznacza to, że był jakimś ponurakiem czy lalusiem. Nic z tych rzeczy. Miał świetne poczucie humoru i nie ustępował najlepszym w piłkarskiej szyderce, ale zawsze operował na poziomie zarezerowawanym dla gości inteligentnych i szanujących innych. Ja grywałem zupełnie inaczej, ale to on wzbudzał we mnie podziw.
Wracając do przytoczonego podziału. No więc ja nie jestem kibicem. Nie taka jest moja natura. Mimo, że lata mijają wciąż jestem sportowcem, trzymając się podziału wujka. Zresztą piłkarskiego trenera.
I przyznam, że przez lata próbowałem to zmienić. Czytałem składy, analizy, taktyki, słuchałem komentarzy. Zerkałem na strzelców, transferowe plotki i kolejność w tabeli. Zaprzeczałem tym swojej naturze, działałem wbrew sobie, traciłem swoją tożsamość. Zwalczałem naturę, temperament i brak zainteresowania statystykami piłkarskimi. A na koniec i tak kilku kolegów było zdecydowanie bieglejszych w kwestii rozmiaru buta Davida B. albo ilości strzałów lewą nogą w wykonaniu Zinedine Z. Wpadałem w kompleksy, unikałem kontaktów, wiłem się i migałem. Nie znałem jeszcze podziału wujka Andrzeja, nawet on go nie znał i było mi źle.
Niepotrzebnie. Po jakimś czasie wsiadłem do autokaru z drużyną, o grze w której każdy z nas marzył. Drużynie juniorów starszych, tzw. Makro, trenerem której był wtedy przewodniczący Marek Jankowski, wówczas umiarkowanie interesujący się polityką – o ile dobrze pamiętam. Kapitanem Arek Zając, tak ten sam, który tak mi imponował. No byłem przejęty, nie powiem. To były już rozgrywki, w których graliśmy od Słupska, przez Toruń, Bydgoszcz, Trójmiasto aż po Elbląg. Poważne granie, a ja z wiedzy kibicowskiej leżałem, chociaż do autobusu wsiadałem spokojny. Otóż kilka dni wcześniej, kiedy zapytałem z kim będziemy grali w najbliższy weekend, nasz kapitan, rozgrywający i lider odpowiedział mi coś, co w swojej treści brzmiało: – Nieważne, nie ma znaczenia, trener nam powie, nie wiem, jestem od grania – coś w ten deseń. Oto okazało się, że nasz szef na pewno nie ma natury kibica, analityka, statystyka. Kocha piłkę, kocha rywalizować, grać, wygrywać i z grubsza nie ma znaczenia gdzie, kiedy i przeciwko komu. Dusza sportowca.
Dla mnie ulga. W pierwszym meczu w drużynie Arka zremisowaliśmy z Arką. Przy Ejsmonda – 0:0, a potem utrzymaliśmy się w lidze i to by była jedyna statystyka, która mnie interesowała. Podobnie jak na MŚ – liczy się wynik, nie jestem kibicem z natury.
